Święta ? zazwyczaj oznaczają wyjątkowy czas spędzany z rodziną. Czy jednak zawsze? Ostatnie lata, które w znacznej części przebywałem ?w drodze?, nauczyły mnie doceniać chwile spędzone z najbliższymi.
Były takie Święta, podczas których bliskość zapewniało nam jedynie połączenie telefoniczne między kontynentami, a miejsca, w których lądowałem, nie miały w sobie nic wspólnego ze świątecznym okresem w Polsce.
wigilia sprzed 5 lat w niczym nie przypominała tej obchodzonej w Polsce. Pamiętam dobrze, kiedy dzień przed Gwiazdką, wspólnie z moja przyjaciółką staliśmy na poboczu drogi gdzieś w południowo-wschodniej Turcji. Błogosławiona Turcja i jej autostop! Tam nikt nie ma specjalnych wątpliwości, że dwójka ludzi z plecakami stojąca na poboczu i machająca rękami, to nie szaleńcy. Jeszcze kiedy byliśmy w mieście zaprosił nas do samochodu mężczyzna, jadący w kierunku głównej trasy. Natomiast na samej trasie głównej, zanim jeszcze podjęliśmy próbę łapania stopa, zatrzymał się kierowca tira. Był Kurdem, czego nie domyślilibyśmy się, biorąc pod uwagę jego jasną karnację. Jechał w stronę Iraku. Przez chwilę korciła nas wizyta również w tamtym kraju. Zdecydowaliśmy się jednak na turecki Kurdystan. W planach mieliśmy pokonanie około pięciuset kilometrów przez góry, drogą wzdłuż granicy z Irakiem i Iranem. Poza dwoma miastami i tylomaż miasteczkami, nasza mapa nie wskazywała na tym obszarze nic. Okolica była niespokojna. Drogę co pewien czas przegradzały posterunki z wiecznie zdziwionymi na nasz widok żołnierzami. Gdy opuszczaliśmy na moment samochód widać było, że jedziemy cały czas głęboką doliną. W górach panował mróz, a na poboczach drogi leżały zwały śniegu.
W mroźny, wietrzny poranek prawie zamarzliśmy, czekając na kolejnego kierowcę. Droga na wschód prowadziła przez przełęcze sięgające 2700 metrów.
Wieczorem dotarliśmy do Van, stolicy tureckiego Kurdystanu. Największe miasto w tym regionie przypominało wyspę światła w śnieżno-skalistej pustce. Wieczorem ulice wypełniał tłum ludzi, głównie młodych i całkiem swobodnie ubranych. Wiele dziewcząt i kobiet nie nosiło w ogóle chust, co w Kurdystanie zdarza się nieczęsto. Była Wigilia, ale na ulicach żadnego śladu świątecznych dekoracji, choinek czy świateł. Bożonarodzeniowa wieczerza złożona z prostego dania w restauracji nie była kulinarnym ani świątecznym szaleństwem, ale musiała wystarczyć.
Rok później, tego samego dnia w roku, świętowaliśmy na drugim końcu świata. Pierwszej gwiazdy wypatrywaliśmy z tarasu – z widokiem na tropikalną dżunglę i ocean. Byliśmy na wyspie, 50 km od wybrzeży Tajlandii. Duży dom stojący na szczycie wzgórza stał się naszą przystanią na dwa zimowe miesiące.
Centrum medytacji na tajskiej wyspie ? brzmi jak marzenie? I tak było, choć niewielki ośrodek był naszym miejscem pracy. Jego właściciele, Amerykanka i Wenezuelczyk, przejęli to miejsce zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Lista codziennych obowiązków była długa, ale nie wypełniała całego dnia. O świcie lekcja jogi, po śniadaniu kilka godzin spędzonych na porządkowaniu tego miejsca, a popołudnia wiązały się z czasem wolnym, wypełnionym jedynie zajęciami, na które po prostu przychodziła ochota. Naszymi sąsiadami były, przybywające z lasu, gekony – jaszczurki. Bardzo przyjazne i pożyteczne, choć budzące strach gości ? wyobraźcie sobie jaszczurkę wielkości jamnika! Ich głośny tupot na poddaszu budził nas często około szóstej nad ranem. Mieszkanie na szczycie wzgórza miało tę kolosalną zaletę, że nawet najlżejszy podmuch wiatru docierał tam bez przeszkód. Kiedy leżące niżej zabudowania kąpały się w upale, do nas trafiał wiatr znad oceanu.
Za dnia nasze codzienne czynności wiązały się z przebywaniem na plażach, w barach i na ulicach sąsiedniego miasteczka. Także tutaj trudno było doszukać się świątecznej atmosfery. Słońce, piasek oraz tłumy turystów uciekających przed zimą. Nocny market w Thong Sala co wieczór przyciągał tłumy i tętnił życiem. Po zmroku na małej przestrzeni spotykały się tu tysiące ludzi. Gdy już się tam trafiło, nie sposób było odmówić sobie słodkich kulek obtoczonych orzechami, ciasta bananowego czy grillowanej ośmiornicy.
Czy w takich miejscach może w ogóle brakować świątecznej atmosfery? Poczucia wolności, jaką daje mi podróż i bycia w drodze nie zamieniłbym na nic innego. Ten szczególny czas pod koniec roku pokazuje jednak, że ?podróżować? oznacza także ?wracać?. Do znanych mi miejsc, do bliskich ludzi i do tradycji. Czas ten pomaga odbudować więzi i ruszyć w kolejną podróż z nową energią.
Łukasz Supergan ? Podróżnik, fotograf, dziennikarz. Za swoje podróże dwukrotnie wyróżniony w kategorii ?Wyczyn Roku? na gdyńskich ?Kolosach?. Jego samotne przejście gór Zagros otrzymało nominację do nagrody National Geographic Traveler.